SPOŁECZNE ZNACZENIE NOWOTWORÓW
Nie sposób omówić tutaj wyczerpująco, jak ludzie odnoszą się do nowotworów i jak się zachowują, gdy są zagrożeni tą chorobą. Obecne nastawienie do tej choroby sięga swymi korzeniami do odległej przeszłości, niektóre z postaw są nadzwyczaj dobrze udokumentowane. Dzięki świetnie zachowanej skamieniałej kości ogonowej dinozaura znajdującej się w Muzeum Brytyjskim wiemy, że nowotwory atakowały różne istoty żyjące na ziemi już na 80 milionów lat przed pojawieniem się istot człekokształtnych. Tak więc w czasie całego stosunkowo krótkiego okresu ewolucji człowieka był on narażony na tę ciężką chorobę, którą później nazwano rakiem i na którą mógł zapaść nawet wtedy, gdy udało mu się uniknąć wszystkich niebezpiecznych zakażeń, ciężkich wypadków i ataków ze strony osobników swego własnego gatunku.
Również najwcześniejsze historyczne źródła, dostarczają dowodów na występowanie nowotworów. Papirus Ebersa z Egiptu napisany 3000 lat temu podaje przepisy leczenia wrzodów i ran skóry, pośród których znajdowały się z pewnością również nowotwory skóry. A oto opis sporządzony w 430 r. przed naszą erą przez Herodota, greckiego historyka i podróżnika, choć podobne opisy można znaleźć i dzisiaj w historiach choroby w każdym szpitalu i w każdym kraju na świecie. „Atossa miała narośl w piersi, która była owrzodzona i rozprzestrzeniała się. Dopóki narośl była mała, Atossa kierując się skromnością nie pokazała jej nikomu. Teraz gdy stan jej pogorszył się, poradziła się Democedesa".
Nierozważna niewiasta Atossa była żoną Dariusza, króla Persów. Democedes był wziętym do niewoli greckim lekarzem, osiągnął on wpływową pozycję i bogactwo na dworze perskim po pomyślnym wyleczeniu złamanej nogi Dariusza, gdy nie udało się to innym lekarzom.
Taki przebieg choroby znany jest nam i dzisiaj aż nazbyt dobrze: kobieta znajduje guz w sutku, o którym wie, że nie jest zjawiskiem normalnym, odkłada leczenie tak długo, aż zmusi ją do tego ból lub inne przykre dolegliwości. Tak postępując zaprzepaszcza prawdopodobnie swe szanse na wyleczenie.
Aż do niedawna istniało niewiele środków, które mogłyby równoważyć ponure aspekty nowotworów. Odkrycie promieni X i radu nastąpiło przecież dopiero pod koniec XIX stulecia, a kontrolowane zastosowanie promieniowania jonizującego w leczeniu nowotworów nie weszło w użycie na szeroką skalę aż do lat trzydziestych. Dopiero po II wojnie światowej, w dużej mierze dzięki badaniom w dziedzinie radaru, sporządzono megawoltową aparaturę rentgenowską nadającą się do leczenia głęboko usadowionych nowotworów.
Również i chirurgiczne leczenie nowotworów zawdzięcza swój postęp wszechstronnemu rozwojowi techniki operacyjnej, szczególnie w przebiegu obydwu wojen światowych. Wiele operacji, które stały się obecnie normalnym postępowaniem w leczeniu nowotworów nie można było wykonywać zanim nie upowszechniło się przetaczanie krwi, antybiotyki i współczesne metody znieczulania ogólnego. Dopiero w ostatnich latach lekarze mogą z powodzeniem radzić sobie z niektórymi powszechnie spotykanymi postaciami nowotworów, jak dotąd jednak bardzo słaba jest wśród ludzi świadomość wielkich sukcesów osiągniętych przez medycynę w leczeniu tej groźnej choroby. Tak więc bardziej optymistyczne aspekty historii choroby nowotworowej przypadają na ostatnie 50 lat, a może nawet mniej. Jeśli już w tak krótkim czasie pojawiły się pierwsze błyski nadziei, które mogą się przeciwstawić wielowiekowym gorzkim doświadczeniem z tą dotychczas nieuleczalną chorobą, to nie można się dziwić, iż współcześni badacze uważają, że szeroko rozpowszechniony lęk przed nowotworami jest reliktem pewnego rodzaju kulturowego strachu, odbiciem „stadnego instynktu zakorzenionego w przesądach i ignorancji". Zwracają oni także uwagę na magiczne moralne aspekty naszego nastawienia do nowotworów i ujmowanie go jako kary, zesłanej na człowieka. Takie więc jest podłoże psychologiczne i na jego tle musimy rozważyć, dlaczego ludzie tak właśnie, a nie inaczej zachowują się i tak rozumują, gdy zetkną się z prawdziwą lub urojoną groźbą choroby nowotworowej.
Wypowiadana bywa opinia, że strach jest zupełnie normalną reakcją na niebezpieczeństwo i niezbędną częścią składową naszego obronnego mechanizmu, że to właśnie strach zmusza nas do zasięgnięcia porady u lekarza, gdy grozi nam choroba. To prawda, lecz gdy lęk przekroczy granice wytrzymałości pacjenta lub gdy nie widzi on szybkiego wyjścia z niebezpiecznego położenia, wówczas albo się wycofuje, albo udaje przed samym sobą, że niebezpieczeństwo nie istnieje. Ucieka on od rzeczywistości trudnej do zniesienia i szuka schronienia w „przekonywających argumentach'" przemawiających za niepodejmowaniem żadnej akcji lub całkowicie odrzuca problem, choćby tylko czasowo. Często kontynuuje, a nawet podejmuje czynności, o których wie, że są szkodliwe. Końcowym wynikiem skrajnego lęku jest całkowita niezdolność do jakiegokolwiek działania. Właśnie negatywna reakcja na strach, która występuje u tak wielu ludzi, gdy chodzi o nowotwory, prowadzi do zwłoki w szukaniu pomocy lekarskiej. W końcu napad bólu lub spotęgowanie się uciążliwych objawów może zmienić postawę cierpiącego. Gwałtowna potrzeba uzyskania ulgi może przezwyciężyć lęk przed niemiłą perspektywą potwierdzenia własnych najgorszych obaw. Często okazuje się, że obawy były bezpodstawne, a objawy nie były spowodowane nowotworem. Lecz gdy nowotwór zostanie rozpoznany, to zwłoka mogła okazać się fatalna.
Tym, którzy ciągle uważają, że nic nie można już dla nich zrobić, skoro mają chorobę nowotworową, wiersz Matthew Arnolda wydać się musi szczególnie i niepokojąco znamienny:
„Nie przyprowadzaj mi żadnego lekarza,
aby patrzył, jak życie moje dogasa,
aby przemądrzale potrząsał głową
i nazwę nadał chorobie, której leczyć nie umie".
Często na postawę chorego wpływa motyw bardziej pierwotny, niż zwykła niemoc w stawianiu czoła nieszczęściu. Nazwy miały w sobie zawsze jakąś moc magiczną i mają ją dotychczas w społeczeństwach pierwotnych, a relikty tej magii drzemią nadal w naszej psychice. Ludzie mają na przykład mgliste i z góry powzięte wyobrażenie, że charakter i przyszły los niemowlęcia będzie zależał od takiego, a nie innego imienia nadanego mu na chrzcie, np. Arnold, Kasper czy Jan i według tych pojęć wybierają imiona dla swych dzieci. Rak dla wielu osób był od dawna synonimem grozy i śmierci, a ponieważ w wierzeniach magicznych nazwa i przedmiot stanowią jedną całość, więc nie jest dziwne, że tak wielu ludzi pragnie za wszelką cenę uniknąć nazwania po imieniu swych najgorszych obaw.
Taka postawa niepokoi i wydaje się nie do przyjęcia dla ludzi, których cała działalność jest oparta na przeświadczeniu, że rozum może pokonać ignorancję i stare przesądy. Dopóki to założenie nie będzie powszechnie uznane, nadal panować będą aż nazbyt uproszczone poglądy na problem nowotworów i ich leczenie. Poglądy te z pewnością przyczyniają się do postępowania błędnego, z góry skazanego na niepowodzenie. Można mieć nadzieję i liczyć na ostateczny tryumf rozumu, gdy społeczeństwo dziś jeszcze zastraszone uświadomi sobie, że współczesna medycyna może naprawdę zaofiarować chorym dobrodziejstwa, które powinny przeważyć od wieków zakorzenione i w dawniejszych czasach dobrze uzasadnione obawy. Nie należy jednak ignorować faktu, że strach ten jest spowodowany nie tylko brakiem rzeczowych informacji. W chwili obecnej człowiek, który spostrzegł u siebie niepokojące objawy nie widzi wielkiej korzyści z wizyty u lekarza, jeżeli ma przekonanie, że lekarz nie będzie mógł niczego dla niego zrobić. Jednym z najistotniejszych motywów warunkujących obecne nastawienie do nowotworów jest właśnie brak przekonania, że wcześnie podjęte leczenie może być pomocne, gdy pojawiły się niepokojące objawy choroby. A dopóki ludzie nie dojdą do takiego przekonania, dopóty nie będą odczuwali pilnej potrzeby pomocy lekarskiej.
Dwa czynniki przeciwstawiają się narastaniu zaufania w społeczeństwie. Jednym z nich jest los chorego, dotkniętego już nieuleczalnym nowotworem złośliwym; drugim jest rozpowszechniony pogląd, iż lepiej jest „nic nie mówić lekarzowi". W wyobraźni laika nowotwór w swym ostatnim stadium przedstawia się jako choroba przynosząca nieuniknione silne bóle i cierpienia, na które lekarz niewiele może poradzić. Zdarza się również często, że pacjent rezygnuje z dalszego leczenia uważając je za nieodpowiednie lub bezskuteczne. A przecież pozorne niepowodzenie tego leczenia nie zawsze jest spowodowane nieskutecznymi metodami leczenia. Metody wydają się błędne, ponieważ zwykli ludzie nie byli nigdy uświadamiani o różnicy istniejącej między leczeniem doszczętnym, zmierzającym do wyleczenia choroby, a leczeniem łagodzącym, które od samego początku ma na celu uśmierzanie dolegliwości i bólu oraz przedłużenie życia. Takie postępowanie łagodzące jest mylnie uważane za leczenie doszczętne, a jeśli nie likwiduje choroby — czego Lekarze nigdy nie obiecywali — uznawane jest za błąd.
Należy więc z największym współczuciem odnosić się do chorego, udzielać jego rodzinie odpowiednich informacji i umiejętnej pomocy w często uciążliwym pielęgnowaniu chorego oraz dążyć do całkowitego uśmierzenia bólu u chorych, których już nie można uratować. Są to sprawy bardzo istotne i ważne, jeśli pragniemy zmienić obecne, jakże smutne wyobrażenie o tej chorobie panujące w świadomości społeczeństwa.
Każdy człowiek zna tylko ponure obrazy tej choroby, słyszał o przerażającej statystyce śmiertelności lub nawet miał krewnego czy przyjaciela, który zmarł na nowotwór złośliwy. Ale tego posępnego obrazu nie rozjaśnia powszechna świadomość, że każdego roku tysiące ludzi powracają do zdrowia po udanym leczeniu nowotworu i że prowadzą oni normalne i czynne życie. Ci, którzy wyzdrowieli, niechętnie się przyznają, że chorowali na nowotwór albo nie zostali powiadomieni, na jaką chorobę ich leczono.
W wielkim ośrodku leczenia nowotworów w Manchesterze poinformowano wszystkich chorych całkowicie wyleczonych, gdyż zgłosili się do ośrodka we wczesnym okresie choroby, że byli oni leczeni z powodu nowotworu złośliwego. Dwie trzecie tych osób przyjęło z zadowoleniem to szczere oświadczenie lekarzy potwierdzające, co same podejrzewały i były rade, że nareszcie skończyła się „zabawa w obustronne udawanie". Jednakże u innych pacjentów informacja ta zakłóciła spokój wewnętrzny i wzbudziła obawę. Dla bardzo nielicznej grupy pacjentów wieść o przebytym nowotworze była nie do zniesienia i trzeba było wymazać ją z pamięci w toku dalszych rozmów. Twierdzili oni, że nigdy im nie mówiono, że chorowali na nowotwór. Tak więc nie możemy z tej próby wyciągnąć wniosku, że należy uświadamiać wszystkich pacjentów, że chorowali na nowotwór, przynajmniej nie w obecnym „klimacie" wokół tej choroby, chociaż większość pacjentów przyjęła z uznaniem szczere oświadczenie lekarzy. Dopóki tego rodzaju informacja wzbudza większy lub mniejszy niepokój u jednej trzeciej pacjentów, dopóty decyzja taka musi należeć w każdym przypadku do lekarza opiekującego się chorym. Jest to niezmiernie delikatna sprawa w dziedzinie stosunków pomiędzy lekarzem a chorym i z tego powodu nie może być poddawana uogólnieniom, nawet wtedy, gdy powiadomienie czynione jest w najlepszej intencji. Z drugiej strony nie ulega wątpliwości, że tak długo, jak ogromna większość wyleczonych osób nie wie, a ściślej mówiąc nie jest powiadamiana, że chorowała na nowotwór, tak długo będzie bardzo trudno wzbudzać w społeczeństwie powszechne przekonanie, że istnieją obecnie możliwości skutecznego leczenia nowotworów złośliwych.
Niestety ze wspomnianymi niesłusznymi poglądami dotyczącymi możliwości współczesnego leczenia niektórych rodzajów nowotworów, spotykamy się nie tylko w środowisku laików. Nie wszyscy lekarze wiedzą, jak dobre wskaźniki przeżycia są już obecnie osiągane w leczeniu nowotworów. Nawet bardzo doświadczony lekarz domowy nie jest w stanie na podstawie własnego doświadczenia wyrobić sobie poglądu na szanse leczenia poszczególnych postaci nowotworów. Mimo że choroba ta występuje często, to jednak lekarz domowy mający w swej opiece np. około 2500 pacjentów, napotyka corocznie tylko 8 nowych przypadków nowotworów. Przy tak niewielkiej liczbie nie jest on po prostu w stanie rozeznawać się dokładnie w całokształcie sukcesów i niepowodzeń w leczeniu różnych rodzajów nowotworów. Może on czytać piśmiennictwo i słuchać wykładów na temat najnowszych metod leczenia i procentu wyleczonych chorych. Ale najbardziej kształtować jego opinię będzie niewątpliwie jego własne doświadczenie, oparte na spostrzeganiu losu własnych pacjentów. Często opinia ta powstaje pod wpływem zniechęcających wyników leczenia raka płuc lub żołądka.
Do wypuklenia tego zagadnienia niech posłużą wyniki badań przeprowadzonych w Manchesterze. Do badania zaproszono zarówno studentów z ostatniego roku studiów lekarskich, u których można się było spodziewać wiedzy o najnowszych perspektywach wczesnego leczenia nowotworów, jak i lekarzy ogólnych. Zadano im pytanie bez uprzedzenia, a więc bez możliwości odświeżenia pamięci lub zasięgnięcia konsultacji. Pytanie brzmiało: „Jak sądzicie, ile osób spośród 100 pacjentów w średnim wieku, a chorych na następujące choroby będzie żyło w dobrym stanie zdrowia po upływie 5 lat od daty leczenia?" Uczestników testu poproszono o zakreślenie jednej z liczb: 0, 25, 50, 75, 100. Wśród wyliczonych w pytaniu chorób znajdował się m.in. wczesny rak szyjki macicy i wczesny nasieniak jądra. Wypowiedzi jednej czwartej studentów i jednej trzeciej lekarzy dotyczące raka szyjki macicy przewidywały przeżycie pięcioletnie dla 50% chorych i więcej. Co się tyczy nasieniaka, 60% studentów i 80% lekarzy przewidywało przeżycie pięcioletnie dla 50% leczonych, a nawet dla mniejszego odsetka. Najbliższa prawdziwego stanu rzeczy odpowiedź powinna brzmieć: 75. Wolno przypuszczać, że niektórzy odpowiadający (ci niepewni) domyślali się, iż liczba powinna być zbliżona do 50%, ale byli i tacy, którzy tylko dla 25% (i mniej) leczonych rokowali przeżycie dłuższe niż 5 lat. Dowodzi to, że nawet do ludzi związanych z medycyną nie dotarły właściwe informacje dotyczące zarówno wyników współczesnego wczesnego leczenia tych łatwych do opanowania postaci nowotworów złośliwych, jak i wniosków rokowniczych. Taka postawa lekarzy w kwestii uleczalności nowotworów musi nieuchronnie odbić się na pacjentach i ich krewnych oraz na całym społeczeństwie wzmagając strach. Wygłaszane przez lekarza niczym nie usprawiedliwione pesymistyczne poglądy w sprawie leczenia nowotworów mogą niekiedy skłonić zalęknionego pacjenta do odroczenia terminu zgłoszenia się do instytucji, w której mógłby być poddany specjalistycznemu leczeniu.
Ważna rola w kształtowaniu postawy społeczeństwa wobec nowotworów przypada również pielęgniarkom, szczególnie tym, które pracują w społecznej służbie zdrowia, ponieważ ludzie rozmawiają z nimi swobodniej niż z lekarzami. Czy mogą one zrobić cokolwiek dla rozproszenia ogólnie panującej ponurej opinii o nowotworach? Niestety, nie wydaje się.
Oto co ujawniła ankieta wysłana do około 800 pielęgniarek (pielęgniarek społecznych, pielęgniarek rejonowych i położnych). Zawierała ona pytania dotyczące skuteczności leczenia pewnych wczesnych nowotworów, o których wiadomo, że są bardzo podatne na leczenie. Okazało się, że odpowiedzi tych osób były jeszcze bardziej pesymistyczne niż poglądy ogółu społeczeństwa. Nie takich poglądów można było oczekiwać u kobiet mających duże wykształcenie zawodowe i specjalistyczną wiedzę. Stało się więc jasne, że do ukształtowania takiego nastawienia przyczyniły się doświadczenia osobiste nabyte podczas kontaktu z chorymi na nowotwory, członkami rodziny lub zaprzyjaźnionymi osobami, lub też podczas pracy zawodowej, która ogranicza się prawie wyłącznie do odwiedzania i pielęgnowania osób w okresie zaawansowanego nowotworu lub umierających w domu z powodu tej choroby. Ten przygnębiający obraz nie jest rozjaśniony przez regularne stykanie się z sukcesami osiągniętymi w leczeniu nowotworów, ponieważ osoby wyleczone nie wymagają opieki pielęgniarskiej po opuszczeniu szpitala i nie trafiają w krąg działania pielęgniarek pracujących w społecznej służbie zdrowia.
Cóż więc można zrobić, aby uwolnić ludzi od obezwładniającego strachu prowadzącego do zwłoki w leczeniu, a w wielu przypadkach do śmierci, której można było uniknąć? Gdybyśmy chcieli sprowadzić całą sprawę do stwierdzenia, że społeczeństwo jest źle poinformowane o zagadnieniach nowotworów, to czyż nie udałoby się zmienić sytuacji przez dostarczenie właściwych informacji? Nikt nie oponowałby poważnie przeciwko zwiększonemu dopływowi informacji, jednakże byłoby absurdem zakładać, że to jest wszystko, co należy zrobić dla załatwienia sprawy. Niewiedza o prawdziwym stanie rzeczy może być niebezpieczna, może też prowadzić do nierozsądnego postępowania lub do bezczynności, lecz nie ma dowodów, że pozyskanie nowej wiedzy zmieni automatycznie nawyki całego życia. A jednak tak naiwną wiarę w oświatę zdrowotną i pouczanie o nowotworach wyrażają nawet liczni fachowcy, którzy powinni przecież ujmować głębiej to zagadnienie. Ludzie nie mają pustych miejsc w umyśle, w które lekarze i szerzyciele oświaty zdrowotnej wsączą wszelkie pożądane wiadomości. Mają natomiast swój własny system wierzeń o tym, jak powstaje choroba i jakimi metodami powinna być traktowana (jeśli w ogóle może być wyleczona). Pewne objawy są oceniane przez nich jako groźne, inne jako mniej ważne. Osoby z fachowym wykształceniem wiedzą dobrze, że nie-
207 które przekonania nie mają uzasadnienia naukowego, inne są wręcz szkodliwe; lecz takie poglądy na temat nowotworów a brak jakichkolwiek poglądów — są to sprawy zupełnie różne.
Istnieją jeszcze ciągle, choć na szczęście coraz rzadziej spotykane, dziwne poglądy dotyczące przyczyn powstawania nowotworów. Nawet obecnie w Anglii mniej więcej 1 na 5 kobiet uważa, że choroba nowotworowa jest dziedziczna, że można się nią zarazić jak grypą, że może być spowodowana niemoralnym trybem życia lub przez przykrości, które są nieodłączną częścią naszego codziennego życia. Tak przynajmniej przedstawiają się dane pochodzące ze sprawozdania ogłoszonego w 1967 r., a sporządzonego na podstawie wyrywkowych badań kobiet z Lancashire i nie różnią się wiele od wyniku badań przeprowadzonych w innych miejscowościach. Jedną z najbardziej uderzających cech tych poglądów jest ich fatalizm i wiara w siły nadprzyrodzone, co tak często spotykamy w ludowych wierzeniach o chorobach, których lud nie pojmuje i uważa je za nieuniknione i tragiczne.
Wszyscy lubimy myśleć o sobie samych jako o istotach rozumnych, lecz i dla naszych umysłów istnieją zagadnienia niezrozumiałe, gdzie obecna wiedza nie jest jeszcze dostatecznie silna dla zwalczenia starych lęków i przesądów. Jakkolwiek nie wyrażamy tego stanu w ścisłych określeniach, to jednak skłonność do fatalizmu drzemie w niejednym z nas i odżywa w okresach szczególnych obciążeń lub wtedy, gdy stajemy wobec sytuacji prawie zupełnie niezrozumiałej, której nie potrafimy opanować. Używając pojęć psychologicznych, można by taki stan tłumaczyć jako sposób uniknięcia odpowiedzialności za to, co się dzieje, zdając się na łaskę losu. Jednakże stan taki może również powstać u człowieka postępującego w sposób najbardziej właściwy w danych okolicznościach; u człowieka, który posługuje się swoją wiedzą i mógłby skorzystać z tego, co może zaoferować medycyna. W takich przypadkach jest to prawdopodobnie rezultatem działania potężniejszych i bardziej pierwotnych wyobrażeń, iż działa tu jakaś tajemnicza siła zarządzająca naszym losem. Nie tu jest miejsce, aby omawiać postać, w jakiej ta siła może się objawić, lecz nie ulega wątpliwości, że ludzie bardzo religijni określą tę siłę w sposób bardziej precyzyjny. Dla naszych celów wystarczy jedynie zrozumienie, że fatalizm niełatwo będzie odrzucić, ujmując go wyłącznie jako zjawisko towarzyszące ignorancji.
Do jakiego stopnia nowotwory ciągle są uważane za chorobę całkowicie nieuleczalną, wykazały badania przeprowadzone w Lancashire. Kobiety starsze, którym problem nowotworów jest oczywiście o wiele bliższy, miały poglądy bardziej posępne niż kobiety młode: tylko 32% kobiet, które przekroczyły 60 lat, w porównaniu do 77% kobiet w wieku poniżej 40 lat uważa, że nowotwór można czasami wyleczyć. Największa rozpiętość różnic uwidacznia się przy porównywaniu opinii kobiet po sześćdziesiątce — żon robotników niewykwalifikowanych z opinią kobiet w wieku poniżej 40 lat — żon pracowników administracyjnych lub specjalistów. Tylko 43% kobiet z pierwszej grupy wierzy, że nowotwór może być uleczalny, gdy w grupie drugiej opinię taką wyraża 93% kobiet. Wszystkie te badania wykazały różnicę między tym, co mówią ludzie zajmujący się oświatę zdrowotną, a tym, w co wierzy „szary "człowiek". Osoby należące do zawodu lekarskiego określają pojęcie zdrowia i choroby zgodnie z najnowszą wiedzą lekarską, a ponieważ muszą w szerokim zakresie ogarniać całe zagadnienie, więc definicję swą opierają raczej na wynikach badań obejmujących wielkie zbiorowości ludzkie. Takimi społecznościami mogą być wszyscy mieszkańcy kraju lub regionu, gdzie pewne cechy szczególnie skłaniają do podjęcia badań, lub grupy ludzi pracujących w zawodzie kryjącym w sobie szczególne ryzyko zachorowania na nowotwory, lub też grupy ludzi, o których wiadomo, że ich zakorzenione nawyki wywierają po latach niekorzystne skutki dla zdrowia. Natomiast tzw. zwykły człowiek ma o wiele bardziej subiektywny pogląd na zdrowie i chorobę. Nie interesuje go całokształt zagadnienia, pragnie on wiedzieć, jak choroba wpłynie na niego samego i jego rodzinę, na jego możliwości zarobkowania i zdolność wykonywania czynności, do których jest przyzwyczajony.
Według mniemania osób zajmujących się zawodowo medycyną, ów zwykły człowiek zachowuje się nierozumnie nie zwracając się do lekarza z chwilą pojawienia się objawów, których opisy są podawane do wiadomości publicznej lub gdy nie korzysta z dostępnych badań zapobiegawczych i kontrolnych zalecanych mu przez władze. A jednak osobie, która poza pozornie błahymi objawami czuje się zupełnie zdrowa, wizyta u lekarza wydawać się może całkiem nierozsądnym postępkiem. Zaradzenie tym objawom może przynajmniej do pewnego czasu — wydawać się tej osobie sprawą mniej ważną niż utrzymanie się w pracy, niezwalnianie się, a więc i nieuszczuplanie zarobków, utrzymywanie tej samej stopy życiowej co jego najbliższe otoczenie. Poddawanie się dolegliwościom, które nie czynią człowieka w sposób widoczny niezdolnym do ] pracy, może być poczytane za objaw słabości charakteru.
To, co ludzie uważają za istotne w sprawach zdrowia, zależy w dużym stopniu od ich przynależności do różnych grup społecznych. Większość ludzi uzna ból gardła' za drobną dolegliwość, ale dla śpiewaków może on okazać się katastrofą; ból łokcia nie przeszkodzi specjaliście w programowaniu maszyn liczących, może zaś pozbawić murarza lub górnika możliwości zarabiania na życie. Podaliśmy celowo przykłady oczywiste, ale podobne czynniki, choćby nawet mniej rzucały się w oczy, odgrywają rolę przy podejmowaniu wszystkich naszych decyzji w sprawach zdrowia i choroby. Taki sposób życia wymaga, aby ludzie kontynuowali pracę tak długo, jak tylko mogą. W odległych rolniczych osiedlach przyczynił się do wyrobienia postawy pełnej stoicyzmu, która nie pozwala nikomu zaprzestać pracy, z wyjątkiem przypadków poważnego fizycznego niedomagania. W takich okolicznościach życzliwa porada, aby pójść do lekarza, gdy objawy nie przeszkadzają jeszcze w pracy, staje się nie tylko bezskuteczna, lecz nawet bezmyślna.
Klasycznym przykładem sprzeczności występujących nie tylko U jednego człowieka, ale w całym społeczeństwie, jest nasze nastawienie do ogromnej plagi naszych czasów — palenia papierosów. Nie ulega wątpliwości, że ludzie, którzy pragną uniknąć raka płuc, nieżytu oskrzeli lub choroby wieńcowej, mogą w dużym stopniu zredukować szanse zachorowania, jeżeli nie będą palić papierosów. Uświadamianie bowiem o szkodliwości palenia nie jest tu żadnym problemem. Raport Rządu o badaniach społecznych w 1968 r. wykazał, że 93% mieszkańców Wielkiej Brytanii, którzy przekroczyli wiek szkolny, jest dobrze poinformowanych o związku między paleniem papierosów a narażeniem zdrowia. Jednak ponad 60% wszystkich mężczyzn nadal pali papierosy. Nie można pomijać faktu, że wielu osobom palenie sprawia przyjemność, a wszyscy wiemy, jak mocny nacisk ze strony otoczenia jest wywierany na tych, którzy usiłują zaprzestać palenia. Dopóki nie wydarzy się cokolwiek, co podtrzyma ich postanowienie, będą oni nadal palić beztrosko, oddalając od siebie przerażającą świadomość niebezpieczeństwa, a preferując „korzyści", jakie znajdują w paleniu. Co więcej, w takiej sytuacji znajdują się również lekarze i inni pracownicy służby zdrowia, którzy palą papierosy dając temu dowód własnej słabości. I chociaż są oni
członkami elitarnej grupy mającej dostęp do wszystkich ważnych dowodów naukowych, wskazujących na szkodliwość palenia, to jednak ignorują je i zachowują się dokładnie tak samo, jak inne „błądzące" jednostki, nad których żałosnym w skutkach zachowaniem ubolewają przy każdej mniej krępującej okazji.
Z podobną sytuacją spotykamy się w zagadnieniach związanych z programem masowego badania pozornie zdrowych kobiet przez pobranie rozmazu z szyjki macicy. Z lekarskiego punktu widzenia wykrycie takiego stanu chorobowego, który nie leczony może przeistoczyć się w raka jest bardziej pożądane niż wykrycie wczesnego nowotworu. Lekarze dziś mają możliwość leczenia stanu przedrakowego, a co za tym idzie zapobiegania za pomocą prostych metod przerodzeniu się tego stanu w chorobę o wiele groźniejszą. Można było więc przypuszczać, że z wielką radością przyjmą to badanie szerokie rzesze społeczeństwa. Ogólnie biorąc stało się tak istotnie. Badania cytologiczne zostały uznane za pożyteczne, a wpływowe organizacje kobiece wywierały silną presję, aby były one udostępnione wszystkim kobietom w całym kraju. Czym innym jest jednak wyrażenie uznania dla tych poczynań, a czym innym poddanie się samemu wspomnianemu badaniu. Nastąpiła sytuacja paradoksalna. Kobieta, u której nic nie wskazuje na chorobę, która nie ma nieoczekiwanych krwawień ani poronień, nie czuje się zagrożona chorobą. Z pewnością nie chce, aby badanie wykazało, iż choruje na raka lub ma pierwsze zmiany zwiastujące jego rozwój. Aby taka kobieta mogła zrozumieć i ocenić znaczenie badania, musi być wychowana w środowisku, w którym myślenie naprzód i planowanie przyszłości jest normalnie praktykowane. Jeśli nie jest wychowana w tym duchu i jeśli przeżycie dnia dzisiejszego stanowi wciąż jeszcze cel główny życia, trudno jej będzie dostrzec odległe korzyści badania, a ponadto może ją odstraszyć praktyczna strona zagadnienia — zamówienie wizyty i stawienie się na wyznaczone spotkanie w klinice. W jednej serii naszych badań dotyczącej 600 kobiet, które z własnej woli zgłosiły chęć poddania się badaniu cytologicznemu, 112 nie przyszło na badanie w wyznaczonym terminie. Rejestracja, która wydaje się być sprawą prostą i nieformalną dla tych, którzy ją planują, może być kłopotliwa i nieprzyjemna dla kobiet, którym w swym założeniu miała służyć.
Jeszcze bardziej przykra wydaje się alternatywa poruszenia tego tematu u lekarza rejonowego, jeśli kobieta sądzi, iż nie
ma konkretnych powodów do odwiedzenia go.
Na przykładzie pewnych badań przeprowadzonych w Stanach Zjednoczonych widać wyraźnie, jak trudno jest ludziom z wykształceniem medycznym i tym, których praca opiera się na bieżących koncepcjach wiedzy medycznej wyobrazić sobie wszystkie przeszkody, które napotykają inne osoby przy akceptacji tego, co wydaje się takim prostym, zwyczajnym badaniem.
W pewnych regionach Florydy opracowano program okresowych badań cytologicznych. Organizatorzy skupili swe" wysiłki na grupie kobiet o wysokim stopniu zagrożenia, które otrzymywały pomoc ze strony państwa na utrzymanie dzieci. Były to kobiety ubogie i niewykształcone. Zorganizowano energiczną akcję propagandową. Zadano sobie dużo trudu, aby wysłać do każdej kobiety proste, przyjemne w tonie zaproszenie. Odzew był nikły i sprawił duży zawód. Z tego powodu przystąpiła do akcji grupa badaczy, aby ustalić, co było przyczyną niepowodzenia. Rozpoczęli oni swą pracę od prześledzenia mechanizmu przekazu; jak wysłana informacja dotarła do adresatów, jak rozeszła się wśród społeczności i jak została przez nią przyjęta. Badanie tego mechanizmu wykazało, że — po pierwsze — ogólna kampania propagandowa nie udała się. Stwierdzono również, że starannie ułożone zaproszenia były właściwie bezużyteczne. Z powodu zjawiska, nazwanego „analfabetyzmem czynnościowym" wiele kobiet nie umiało po prostu zrozumieć zawartych w wezwaniu informacji. Potrafiły one przeczytać słowa, lecz list nie przekazywał im żadnej informacji. Na tym nie kończyły się trudności, gdyż nieodpowiednimi okazały się nawet wyjaśnienia, na czym badanie polega i czemu służy. Z punktu widzenia osób, które zaplanowały program badania, zawierały te wyjaśnienia wszystko, co było niezbędne. Okazało się, że nie uwzględniło zagadnień i obaw, które były najistotniejsze dla zainteresowanych kobiet. Główną przyczyną niepowodzenia był prawdopodobnie fakt, że badanie to przedstawiono jako „test nowotworowy". I właśnie przemożna obawa przed rakiem powstrzymała wiele kobiet od poddania się badaniu. Myśl przewodnia, że test ma wykryć pewne zaburzenia, których przerodzeniu się w nowotwór można zapobiec, nie została w ogóle zrozumiana. Istniały także inne okoliczności, które wzbudzały niepokój u kobiet: czy test nie zakłóci ich życia seksualnego? Czy nie sprawi, że będą mniej ponętne dla swych mężów? Czy nie spowoduje niepłodności?
Czy nie zdradzi zbytniej seksualnej swobody w przeszłości i czy nie przedostanie się ta wiadomość do ludzi, przed którymi te sprawy były trzymane w tajemnicy? itp.
Program badań na Florydzie nie został tu przedstawiony jako zły przykład planowania oświaty zdrowotnej; w rzeczywistości była to akcja starannie przeprowadzona i ważna. Poświęcono wiele trudu, aby sprawdzić jej przebieg i postępy, tak by można było szybko wykryć i naprawić błędy. O tym, że to się udało, świadczy dalszy przebieg programu badań. Na obszarach, gdzie wprowadzono poprawiony program, nakłoniono prawie 75% owych biednych i niewykształconych kobiet do poddania się badaniu, a więc większy odsetek niż w badaniach prowadzonych wśród kobiet zamożniejszych i lepiej wykształconych.
Przytoczyliśmy ten przykład, aby pokazać, jak łatwo mogą mylić się wyszkoleni fachowcy dostosowując program pracy do swoich własnych potrzeb i do obyczajów własnego środowiska. Zdrowy rozsądek — niepodważalna świętość dla Anglika — może być złą podstawą dla planowania, ponieważ często opiera się nie na realnej wiedzy o ludziach, dla których układa się plan badania, lecz na mniemaniu osoby planującej, że ma taką wiedzę.
W miarę jak wszelkie przeprowadzane obecnie badania masowe uzyskują znaczny stopień sprawności, pozostanie nadal nie rozwiązane sedno sprawy. Ludzie poddawani badaniu zostaną nagle uświadomieni, że mogą mieć stan przedrakowy lub wczesny nowotwór. Nie jest to perspektywa łatwa do zniesienia szczególnie dla ludzi pozornie zdrowych, którzy nie mają żadnych powodów by podejrzewać, iż noszą w sobie zarodek śmiertelnej choroby. I chociaż prawdą jest, że nowotwory złośliwe można leczyć z wielką nadzieją na powodzenie, gdy mają jeszcze niewielkie rozmiary, to jednak żaden lekarz nie zaręczy, że wszystkie takie nowotwory mogą być całkowicie wyleczone. Z pewnością pokrzepiająca jest świadomość, że wyleczalność wielu rodzajów nowotworów jest obecnie o wiele większa niż przypuszczaliśmy. Tabela 5 obrazuje, jak wielkie są różnice w wynikach leczenia w zależności od tego, czy choroba była leczona w bardzo wczesnych okresach rozwoju, czy w stadiach późnych.
Ale „zwykły człowiek" nie myśli o swych sprawach operując procentami. Dla niego choroba oznacza albo wyzdrowienie, albo śmierć, co w procentach wynosi albo 0 albo 100%. Niezależnie od tego, iż szanse wyleczenia mogą być bardzo obiecujące z perspektywy szeroko ujętego zagadnienia, to jednak człowiek nie widzi dla siebie zupełnie pewnego ratunku w wyliczonej przez statystyków 70% szansie wyleczenia. Tak więc nie traci on całkowicie swoich obaw, bowiem dopatruje się w tym, co mu się oferuje w najlepszym przypadku tylko częściowej gwarancji wyzdrowienia. Stopniowo przychodzi jednak zrozumienie, że przez odwlekanie leczenia nie można niczego zyskać, a wszystko stracić. Ten wzgląd odgrywa dużą rolę u wielu inteligentnych ludzi, gdy stają w obliczu nieodwracalnych objawów choroby. Nie jest on jednak bodźcem dla tych osób, które we własnym mniemaniu są zdrowe. Prosić je, aby poddały się badaniom, oznacza to samo co prosić, aby naraziły się na lęk i niepewność, tym bardziej iż nie można ręczyć, że nie grozi im nic niebezpiecznego w wypadku wykrycia zmian chorobowych podczas badania. Im bardziej skuteczne stanie się leczenie nowotworów, tym łatwiej będzie namówić zdrowych ludzi do poddania się badaniom, gdyż wówczas płynące z tego korzyści będą dla wszystkich oczywiste. Kiedy już nastąpi taka zmiana nastawienia do wspomnianych badań, będzie ona podobna do tej ogromnej zmiany, jaka zaszła w społeczeństwie w stosunku do gruźlicy, gdy wraz z wprowadzeniem antybiotyków powstała możliwość skutecznego zwalczania tej choroby.
Pomimo trudności przekazania jak największej liczby kobiet najbardziej narażonych na nowotwór, aby poddały się badaniom, wydaje się, że badania cytologiczne stwarzają jak dotąd najlepszą atmosferę do zmiany obecnego nastawienia. Jeżeli za pomocą starannie udokumentowanego programu można będzie wykazać w sposób przekonywający, że badania selekcyjne przyczyniły się do zmniejszenia liczby zgonów spowodowanych rakiem szyjki macicy, ludzie zrozumieją, że zapobieganie jednej z postaci raka dało praktyczne wyniki. Może mały przełom w powszechnym pesymizmie odbije się również na nastawieniu do innych postaci choroby nowotworowej. Z obiektywnego punktu widzenia koszt cytologicznego przebadania wszystkich dorosłych kobiet w kraju nie jest usprawiedliwiony, ponieważ roczna śmiertelność z powodu raka szyjki macicy wynosi tylko około 2500 osób, z których nie wszystkie udałoby się uratować. Lecz jeśli to masowe badanie sprawi, że dzięki niemu zmieni się obecny klimat opinii publicznej na temat nowotworów, korzyść odniesiona z tych badań będzie miała niewymierną wartość.
Możliwość zapobiegania rakowi szyjki macicy wywołała wiele emocji, czemu trudno się dziwić. Walka z chorobą, która atakuje matki w młodym wieku, ma wielkie znaczenie i to nie tylko dla kobiet. Liczba 2500 zgonów może się wydawać nieduża w porównaniu z ponad półmilionową roczną śmiertelnością w Anglii i Walii, ale oznacza ona, że 2500 kobiet zostaje zabranych ze swych domów, od swych rodzin i to często w wieku młodym, gdy można było je uratować. Nie da się tego jednak porównać z poruszeniem wywołanym wiadomością, że można prawie całkowicie zapobiec innej postaci raka, który zabija co roku dziesięciokrotnie większą liczbę ludzi. Trudno uwierzyć, że wciąż jeszcze jesteśmy gotowi akceptować tyle niepotrzebnych zgonów. Gdyby przyczyną był jakiś tajemniczy wirus, zagładzający co roku prawie 30 000 ludzi, opinia publiczna domagałaby się natychmiast i głośno energicznej akcji od władz medycznych i rządowych. Lecz ofiary raka płuc nie umierają gromadnie i wyłącznie w jednej miejscowości i ogłaszanie statystyki rocznej śmiertelności z powodu raka płuc wywołuje najwyżej małe poruszenie w prasie. Groźne ostrzeżenia Naczelnego Lekarza są prawie tak samo nie Zauważane, jak grożenie ogniem piekielnym przez mówców w Hyde Parku. Nasz psychologiczny obronny mechanizm zaczyna działać natychmiast i oto zapewniamy siebie samych, że rak ten występuje u ludzi o słabych płucach lub że niebezpieczna liczba papierosów jest o 5 lub 10 papierosów wyższa od liczby papierosów wypalanych przez nas w ciągu doby, nie zważając na to, że ryzyko śmiertelności jest już o 40% wyższe dla osób, które palą mniej niż 10 papierosów dziennie.
Stwierdzenie, że nałogowy palacz ma jedną szansę na osiem, żeby umrzeć na raka płuc, bywa również uważane za wcale nie najgorszą możliwość uniknięcia takiego losu. Wystarczy przedstawić takie zagrożenie życia jako niebezpieczeństwo bardziej bezpośrednie, a owe szanse będą wówczas wyglądać mniej atrakcyjnie. Gdyby było wiadomo, że na jakiejś linii lotniczej jeden lot z każdych ośmiu kończy się fatalną katastrofą, to ilu z nas wybrałoby się w podróż tą linią?
Wprawdzie w ciągu ostatnich kilku lat można było spostrzec w naszym społeczeństwie zmniejszenie się liczby osób palących papierosy, ale ten proces chyba się kończy. Przyczyną braku poprawy w tym względzie nie jest brak informacji; prawie cała młodzież i cała ludność dorosła jest świadoma związku, jaki zachodzi między paleniem papierosów a narażeniem zdrowia. Palenie papierosów nie tylko sprawia przyjemność, ale jest częścią złożonego modelu społecznego zachowania się, dawania i przyjmowania prezentów, okazywania przyjaźni, demonstrowania swej przynależności do takiej grupy społecznej, w której jest ono uznane za część składową obyczajowego, towarzyskiego rytuału.
Przeciwko osobie, pragnącej zaniechać palenia działają potężne siły. Niektóre z nich świadomie i celowo przeciwstawiają się temu zamiarowi, jak np. masowe reklamowanie papierosów przez przemysł tytoniowy lub docinki i namowy przyjaciół, którzy pragną zawrócić na drogę konformizmu osobę wyłamującą się z ich obyczajów. Inne czynniki działają mniej otwarcie, ale są równie potężne. Oto widzimy wszyscy, że większość naszych przyjaciół pali papierosy i znajduje w tym przyjemność w pracy, w domu, podczas wakacji. W programach telewizyjnych znajdujemy potwierdzenie faktu, że palenie jest przyjętym w towarzystwie, a poniekąd nawet pożądanym obyczajem. Jednakże pomimo wszystkich tych trudności można i należy szukać w każdym społeczeństwie uważającym się za społeczeństwo cywilizowane dróg wyjścia. Nie jest logiczne podnoszenie alarmu z powodu stosunkowo mniej niebezpiecznych nowotworów, gdy potężny morderca, którego można ujarzmić, grasuje swobodnie bez żadnej kontroli.
Przedstawiając wszystkie przeszkody, które utrudniają prowadzenie rozsądnej walki z nowotworami, nie mieliśmy zamiaru wywoływać ponurej atmosfery. Pragnęliśmy spojrzeć trzeźwo na zagadnienie walki z rakiem, aby przygotować dobrze przemyślany atak. Nowotwory są zjawiskiem, które wzbudza wiele emocji i dlatego szerzenie w społeczeństwie rzetelnej o nich wiedzy jest utrudnione przez bezkrytyczny entuzjazm tych osób, które pragną, aby już dzisiaj, a najpóźniej jutro zostały znalezione skuteczne sposoby ich zwalczania. Nie wystarczy obecnie udzielać informacji i żywić nadzieję, że wdzięczni odbiorcy uczynią z niej sami właściwy użytek. Musimy zdawać sobie sprawę z ograniczonych możliwości naszego działania i poznać wszystko, co utrudnia ludziom korzystanie z tych możliwości. Nade wszystko powinniśmy jednak mieć jasne rozeznanie, co zamierzamy osiągnąć za pomocą oświaty zdrowotnej oraz sprawdzać ustawicznie czy to, co robimy przynosi oczekiwane rezultaty, a także — co jest szczególnie ważne w sprawach tak delikatnej natury — obserwować, czy działalność nasza nie pociąga za sobą nieprzewidzianych szkodliwych następstw. Bardzo łatwo można, na przykład, podkreślając zbyt gorliwe spustoszenia, jakie czyni rak płuc u nałogowych palaczy, wzniecić silny strach w umysłach społeczeństwa, dodając w ten sposób jeszcze jedną obawę do wielu innych obaw przed tą chorobą, którą próbujemy zwalczać różnymi sposobami.
Ogólnie rzecz biorąc, wydaje się, że najrozumniejsze postępowanie powinno obecnie polegać na opracowaniu ogólnego programu oświaty zdrowotnej dotyczącego tych nowotworów, z którymi medycyna radzi sobie skutecznie, jeżeli leczenie zostało podjęte, gdy nowotwór był jeszcze ograniczony i niewielki. Nie wolno unikać prawdy, bowiem przyłapanie lekarza na jakimkolwiek przesadnym twierdzeniu, choćby było ono podyktowane najlepszymi intencjami, pociągnie za sobą odrzucenie przez pacjenta wszystkiego, co lekarz mówi. Niemniej jednak można i należy zawsze kłaść większy nacisk na bardziej optymistyczne aspekty leczenia nowotworów, których chory przeważnie nie zna. Należy zrobić wszystko, co można, aby złagodzić wrażenie wyniesione z przygnębiającej statystyki śmiertelności z powodu nowotworów oraz tępić ponure plotki, krążące wokół każdej śmierci spowodowanej tą chorobą. Ilu ludzi wie na przykład, że około 30 000 osób chorych na nowotwory złośliwe zostaje corocznie wyleczonych w Anglii i Walii? Czy wiadomo powszechnie, że śmiertelność z powodii nowotworów złośliwych stoi daleko w tyle za śmiertelnością spowodowaną chorobami układu krążenia?
Przypomnienie o takich i innych faktach mogłoby przynajmniej osłabić w wyobraźni przeciętnego człowieka przerażające widmo nowotworu, jako głównej i najgroźniejszej choroby śmiertelnej, w której żadne leczenie nie jest skuteczne.
Ze wszystkich bezpośrednich metod przekazu w sprawach zdrowia największe możliwości wpływania na ludzkie postępowanie mają prawdopodobnie słowa lekarza, które on kieruje do swego pacjenta. Nie tu jest miejsce na rozważania, czy wpływ ten polega na naturalnej reakcji na słowa takiej osoby, której specjalistyczna wiedza i autorytet są akceptowane, gdy czujemy się szczególnie zagrożeni, czy też słowa te stają się prawdziwą nauką wywierającą długotrwały wpływ na przyszłe postępowanie pacjenta. Wystarczy tylko zwrócić uwagę na wielką siłę słowa niezależnie od tego, czy działa ono natychmiast, czy też dopiero po pewnym czasie. Niewielu lekarzy uważa się za nauczycieli w sprawach zdrowia, a jednak wszystko, co mówią i czynią dla swych pacjentów jest jakąś formą kształcenia w sprawach zdrowia. Jest to dziedzina, w której przed dyplomowe kształcenie lekarskie wykazuje wiele braków, ponieważ szerzenie wiedzy w sprawach zdrowia bywa zbyt często uważane za osobne zajęcie dla innych grup pracowników służby zdrowia, a nie jest traktowane jako integralna część stosunku lekarz — pacjent. Kształcenie w szkołach medycznych powinno od samego początku przyczynić się do wyrabiania u lekarzy umiejętności stworzenia intymnej atmosfery w gabinecie przyjęć, w pokoju konsultacyjnym, w klinice lub szpitalu, aby lekarze byli bardziej świadomi tego, co mówią, jak rozmawiają z chorym i aby brali pod uwagę wpływ, jaki wywierają na chorym ich słowa i zachowanie.
Te uwagi odnoszą się w równej mierze do pielęgniarek. Mają one odpowiednią wiedzę i autorytet, a ludziom często przychodzi łatwiej nawiązać rozmowę z nimi niż z lekarzami. Niektóre są bezpośrednio odpowiedzialne za uświadamianie w sprawach zdrowia osób, którymi się opiekują, lecz najwięcej można osiągnąć w formalnych kontaktach. W programach badań cytologicznych podejmowanych w celu wykrycia raka szyjki macicy pielęgniarki mogą zdziałać bardzo dużo, zarówno namawiając do badania kobiety, o których wiedzą, że mogą być zagrożone, jak i czuwając nad tym, by wszystkie kobiety przychodzące do badania dokładnie wiedziały, czemu to badanie służy i dlaczego ponowne badania w regularnych odstępach czasu są tak ważne.
Lekarze i pielęgniarki mają również do spełnienia niezwykle ważną rolę w opiece nad chorymi, u których choroba przekroczyła już granicę skutecznego leczenia. Dopilnowanie, aby ci chorzy w ostatnim okresie życia nie doznawali bólu i upokorzenia, oznacza bardzo wiele dla tych chorych i ich rodzin. W wielu przypadkach nocna opieka pielęgniarska przynosi ulgę członkom rodziny w ich ciężkim obowiązku opiekowania się w domu przewlekle chorą osobą. Dobra i humanitarna opieka w tym trudnym okresie ma szersze znaczenie. Może bowiem być pomocna w przezwyciężaniu bardzo rozpowszechnionego przeświadczenia, że osoby chore na nowotwory są w schyłkowym okresie choroby odsyłane ze szpitala do domu, aby tam umierali w mękach, nie mając do pomocy nikogo oprócz zrozpaczonej rodziny.
Wiele należy osiągnąć również w dziedzinie rehabilitacji osób, które powróciły do zdrowia po rozległych operacjach. Jeżeli operacje pociągnęły za sobą utratę części ciała (np. odjęcie piersi) lub zmianę w prawidłowym funkcjonowaniu organizmu (sztuczny odbyt), to uraz psychiczny, może być trudniejszy do przezwyciężenia niż fizyczne skutki operacji. Tacy pacjenci wymagają zrozumienia i praktycznej pomocy. Dla kobiety utrata piersi jest ciężkim urazem. Potrzebuje ona — rzecz jasna — odpowiedniej opieki lekarskiej i zapewnienia, że może powrócić do normalnego życia, ale również potrzebna jej jest pomoc i praktyczna rada, na przykład co do zakupu specjalnego stanika. Ta dziedzina leczenia nie zawsze jest dostatecznie doceniana, a przecież odgrywa ona istotną rolę w powolnym procesie zmieniania społecznego poglądu na nowotwory. Przyczynia się także do zmniejszenia obawy przed kalectwem spowodowanym operacją, a wiadomo, że taka obawa staje się niekiedy przyczyną zwłoki w szukaniu pomocy lekarskiej.
Powody skłaniające niektóre osoby do szybkiego szukania pomocy lekarza, a inne osoby dopiero po długim zwlekaniu, nie są jeszcze w pełni poznane, chociaż nie ulega wątpliwości, że często działa hamująco chorobliwy strach przed konsekwencjami. Brak zaufania, że leczenie naprawdę może pomóc, gdy nowotwór zostanie rozpoznany, jest jeszcze szeroko rozpowszechniony, co wyraźnie wykazały badania przeprowadzone w Manchesterze. Obejmowały one pacjentki z potencjalnie uleczalnymi postaciami nowotworów. Okazało się, że kobiety, które podejrzewały, że cierpią na raka, zwlekały z poradą u lekarza dłużej niż te, które nowotworu nie podejrzewały.
Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że fakt ten stanowi mocny argument przeciw uświadamianiu szerokich mas społeczeństwa o zagadnieniach nowotworów, lecz w rzeczywistości był on tylko dowodem całkowitego braku uświadomienia, że szybko rozpoczęte wczesne leczenie może mieć wpływ rozstrzygający na wynik. Nie można spodziewać się polepszenia rezultatów walki z nowotworami tak długo, dopóki większość ludzi nie zrozumie, że nowotwór złośliwy nie jest jedną chorobą, lecz całą rodziną chorób. Niektóre z nich są wciąż jeszcze trudne do rozpoznania w okresie dostatecznie wczesnym, aby leczenie było skuteczne; istnieją też nowotwory odporne na obecne metody leczenia; są również nowotwory wysoce podatne na leczenie rozpoczęte we wczesnym stadium rozwoju choroby. Społeczeństwo należy wychowywać: poprzez środki masowego przekazu, aby dostarczyć rzetelnej informacji dotyczącej środków zapobiegawczych i badań kontrolnych, w miarę jak stają się one dostępne, a także informacji o dostępnych metodach leczenia, o opiece po zakończeniu leczenia oraz o uleczalności pewnych postaci, poprzez osobiste drogi przekazu, aby nakłonić chorych do rozsądnego postępowania, kiedy pojawią się niepokojące objawy lub przekonywać o konieczności zarzucenia szkodliwych nawyków. Tego rodzaju perswazja jest bardzo ważna, zwłaszcza gdy chodzi o kobiety najbardziej zagrożone rakiem szyjki macicy. Okazało się, że pielęgniarki społecznej służby zdrowia odwiedzające kobiety w ich mieszkaniach i pobierające rozmaz na miejscu potrafiły bardzo dobrze dojść do porozumienia z tymi kobietami, które w innych warunkach nie reagowały na prośbę udania się do kliniki lub do swego lekarza domowego.
Ogólnym celem powinno być dążenie, aby wytworzyć w społeczeństwie taką opinię o nowotworach, która byłaby świadoma bezpieczeństwa i czujna, lecz nie opanowana przesadną obawą. Nie wolno zatajać prawdy, ale należy położyć nacisk na bardziej optymistyczne, a mało znane aspekty nowotworów, które teraz gubią się w zamęcie plotek o różnych przypadkach, których nie udało się uratować i w przygnębiającej rocznej śmiertelności spowodowanej wszystkimi postaciami nowotworów. Trzeba pogodzić się z tym, że ten proces uświadamiający będzie trwał bardzo długo i wymagał wielu lat niestrudzonej walki dla przezwyciężenia beznadziejności i rozpaczy, które od wielu stuleci wpływały na wszystkie
nasze poglądy na nowotwory i na uczucia, jakie one wzbudzały.
Wiele niezbędnych wiadomości można podawać już w szkole, zanim młodzież przejmie od starszych przesądy i szkodliwe poglądy. Jest to zadanie trudne, gdyż na entuzjastę czeka wiele pułapek. Ale starannie zaplanowana akcja uświadamiania społeczeństwa oparta na odpowiednich badaniach i stałej kontroli, jest jedynym pewnym sposobem dającym rękojmię, że w przyszłości zostaną wyzyskane w całej pełni wszelkie dostępne środki prewencyjne, diagnostyczne i lecznicze do zwalczania nowotworów.
Sama wiedza nie pokona przesadnych obaw przed nowotworami, więc pierwszym zadaniem musi być walka o wyrobienie w społeczeństwie postawy umożliwiającej ludziom odbieranie i akceptowanie rzetelnej informacji. Tylko wówczas, gdy zdołamy tak swobodnie myśleć i rozmawiać o nowotworach, jak to robimy w przypadku poważnych, ale uleczalnych chorób, możemy się spodziewać, że ujrzymy, jak wspaniale można ocalać życie, gdy lekarze zyskają sposobność leczenia chorych właśnie w tym okresie, w którym mogą im najwięcej pomóc.